niedziela, 19 września 2010

Sewilla bez podkładu flamenco

Po przerwie wakacyjnej wróciłam do Sewilli, jednej z moich wielkich iberyjskich miłości (a jest ich kilka...). Pauza w relacjach z tą andaluzyjską perłą jest absolutną koniecznością z uwagi na temperatury panujące tam w lipcu i sierpniu. Najlepiej opisuje to słynne stwierdzenie Kapuścińskiego, że natychmiast po wyjściu z autobusu człowiek się czuje, jak uderzony gorącą wilgotną szmatą w twarz. Teraz, w połowie września, wciąż temperatury dochodzą (a niekiedy i przekraczają) 30 stopni, jednak można się już pokusić o popołudniowe spacery po uroczych placach centrum.

Wybraliśmy się z Edu na taką przechadzkę połączoną z obiadem na Alamedę de Hercules, najstarszy ogród publiczny Europy (z 1574 r.) usytuowany w północnej części starego miasta. Dziś ciężko się w nim doszukać jakiś specjalnych cech ogrodowych (właściwie powiewa pustką), co nie zmienia faktu, że jest to niezmiernie przyjemny, przestronny plac, otoczony niewielkimi kamieniczkami, w których portalach kryją się stylowe restauracyjki, klimatyczne kafejki lub oryginalne sklepy (moje dwa ulubione to: z literaturą szeroko rozumianą jako podróżnicza - jak głosi sam szyld oraz drugi, z artykułami ogrodowymi, który sam wygląda jak niewielki zaciszny przydomowy ogród z wylegującym się na słońcu wielkim kocurem).

Niekiedy Alameda wygląda jak uśpiona. Takie wrażenie sprawiła na mnie dwa lata temu, kiedy odwiedziłam ją po raz pierwszy, zapoznając się dopiero z mym miastem - kochanką. Zaskoczyło mnie wówczas, że plac z takim potencjałem, tak duży, będący idealnym miejscem na imprezy kulturalne stoi zupełnie pusty. Teraz jednak południowcy poszli po rozum do głowy i zorganizowali tam festiwal Alamedeando. Alameda sprawiła na mnie niniejszym bardzo pozytywne wrażenie. Była opanowana przez hipisów z psami, punków wylegujących się na słońcu na kartonach, kulturalnych snobów wsłuchujących się z zamarłym papierosem w ręku w dźwięki koncertów lokalnych grup, oraz innego rodzaju miejscowych "frików". Ogródki kafejek pełne były dziwacznie poubieranych młodych i rozleniwionych ludzi popijających piwko za 1 euro (oferta specjalna wszystkich tamtejszych barów od poniedziałku do czwartku). Mnóstwo osób na rowerach niczym w Amsterdamie (Sewilla to chyba najlepiej rozwinięte pod tym względem miasto w Hiszpanii, choć nie sprzyja temu wszechogarniające gorąco). Geje spacerujący pod rękę. Lubię szalonych ludzi i opanowane przez nich miejsca. To dobre miejsce do zamieszkania... pomyślę o tym w przyszłości.

Tymczasem jednak, przepełnieni lokalną atmosferą, postanowiliśmy wpaść na obiad do niewielkiej restauracyjki wegetariańskiej, Almanary, która znajduje się na prawej ścianie, w centralnej części placu, na parterze niewielkiej i wąskiej kamieniczki.








Zaciekawił mnie minimalizm, wręcz ascetyzm tego miejsca, zrywającego z tradycją veggie barów w stylu hipisiarsko - buddyjsko - ekologicznym, jaki króluje chociażby w Polsce. Ten, zarówno ze względu na nie najniższe ceny (najtańsze danie 7,50 euro), jak i wystrój celował w "gafapasterów", czyli w młodych i raczej snobistycznych pod względem wyznawanych gustów klientów.
 Karta zawierała spory wybór, ale nie podejrzanie zbyt szeroki. Zauważyłam, że nie było w niej oznaczenia dań wegańskich... być może po prostu takich tu nie podawano, jako że Almanara to raczej "espacio veggie" - pop, odpowiednie dla tych, którzy lubią sobie od czasu do czasu spróbować coś innego, tudzież z okazji niedzieli zarzucić coś wegetariańskiego dla odmiany. Serwuje się tu bowiem pisto (hiszpańskie leczo, krótko mówiąc) z jajkami przepiórczymi oraz warzywka w jajecznej panierce. My te oto warzywka zamówiliśmy smażone w tempurze (verduras en tempura) z sosem mojo (pochodzącym z Wysp Kanaryjskich) na pierwsze. Jak widać na załączonym zdjęciu, dostaliśmy danie ułożone w zgrabną piramidkę i naprawdę interesujące w smaku. Był tam i brokuł, i cukinia, i papryka, i dynia, i szparag, a nawet pomidor (to ta biała kulka na pierwszym planie). Sosiku trochę mało... ale dość zadowalająca wielkością bombka kaloryczna smażona na głębokim oleju. Dobra, jak wszystko, co niezdrowe.

Na drugie poprosiliśmy o ciasto marokańskie (pastela marroqui). Była to mieszanka różnych północnoafrykańskich składników, typu orzeszków piniowych, cynamonu, cukru pudru, kardamony, kuskusu oraz czegoś, co zidentyfikowałam jako tofu oraz makaron sojowy zawinięte w ciasto francuskie o przedziwnym słodko - słonym smaku. Edu stwierdził, że przypomina mu to słodycze bożonarodzeniowe, które w Hiszpanii, a zwłaszcza w Andaluzji są nieomal wyłącznie pochodzenia mauretańskiego. Choć brzmieć to zestawienie może dziwacznie, zwłaszcza dla nas, wychowanych na kapuście zasmażanej i ogórku kiszonym, jednak drugie danie też stanowiło całkiem smakowity kąsek dla naszych nieprzyzwyczajonych do tych orientalnych smaków kubków.
Ja pozwoliłam sobie jeszcze na dużą szklaneczkę gazpacho, czyli zimnej zupki warzywnej (głównie pomidorowej), a Edu na deser o dźwięcznej nazwie "Marquesa de chocolate" (markiza z czekolady).
Zapłaciliśmy 25 euro i wyszliśmy dość syci, jednak nie przejedzeni. Nie w nadmiernym zachwycie, ale jednak zadowoleni z wypróbowania nowych smaków oraz odnalezienia przestrzeni veggie w na poły mięsożernym mieście (i kraju).
Udaliśmy się potem, aby zwieńczyć doznania smakowe, niczym wisienką tort, do pobliskiej kawiarenki skrytej w cieniu bluszczu. Wywoływała ona romantyczne wrażenie, w sam raz na leniwe sewilskie popołudnie u boku ukochanego... zasiedliśmy, zamówiliśmy kawę z lodem, zapadliśmy w zadumę, z której wyrwał nas dolatujący z nieopodal... zapach moczu. No cóż, nie wszystko jest takim, jakim się wydaje, a Alameda, raczej niż ogrodem miejskim w cieniu romańskich kolumn zwieńczonych pomnikami Herkulesa i Juliusza Cezara jest dziś jednak królestwem punków i innego typu szeroko pojętej alternatywy. Polecam ją jednak wszystkim tym, którzy nie czują się obrzydzeni na widok gum przyklejonych do kawiarnianych stolików ani nie czują strachu przed radośnie biegającymi wszędzie psami różnych rozmiarów, a przede wszystkim tym, którzy chcieliby poznać Sewillę od innej strony niż ta, którą wciska się na siłę zachodnim turystom do podkładu tandetnego flamenco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz