piątek, 22 października 2010

Dyskretny urok Badajoz

Badajoz, miasto południowej Estremadury, nie należy do czołówki hiszpańskich atrakcji. Gdy zapytałam moich kolegów z pracy, o to, z czego słynie, odpowiedzieli,  że przede wszystkim z dużej ilości Cyganów.  Jak się przekonałam, wiele jego zakamarków prezentuje się jednak niezwykle uroczo w oku aparatu...bo przecież nie tylko to, co wypucowane i odrestaurowane pod turystów jest piękne. Beauty is in the eye of the beholder.


Ulice osłonięte przed skwarem, który niebawem zacznie się nieubłaganie lać z nieba, nie pozwalają nam zapomnieć, że znajdujemy się już prawie w Andaluzji, trzy godziny jazdy autobusem od Sewilli, gdzie od początku kwietnia do końca października termometry notują 30 stopni Celsjusza.
Brzydkim, zniszczonym budynkom Badajoz biało - błękitno - niebieskie romby dodają wdzięku. Cienie tańczące na ulicy sprawiają wrażenie, jakby zmieniała się ona niczym za poruszeniem kolorowych szkiełek w kalejdoskopie.







  Biało - ruda, wesoła Plaza Alta z ogródkami pełnymi ludzi w ten ciepły niedzielny poranek stanowi zdecydowanie jasny punkt w centrum ponurej, pustawej starówki.

Widok ze wzgórza parkowego, gdzie można schronić się na chwilę przed skwarem, na kościółek (Konwent de las Adoratirces), który wygląda jak zaimportowany z Włoch. Gdyby nie te zaparkowane samochody - zupełna sielanka, obrazek z jakiejś minionej epoki.W tle widoczny jest most Puente de Palmas z 1596 r.





Nie polecam zwiedzania Badajoz jako głównej atrakcji wycieczki. Leży ono przy samej granicy z Portugalią, a więc może stanowić doskonały punkt wypadowy do Lizbony, od której oddalone jest o 226 km prostej drogi (2h30min jazdy samochodem). Warto zatrzymać się tam na chwilę, wypić kawę na Plaza Alta i zrobić kilka zdjęć ulicom, które zmieniają się nie do poznania wraz z wędrówką słońca.

czwartek, 21 października 2010

Kilka obrazków z (nie) zwiedzania Lizbony

      Majowa Lizbona w stylu retro, z żółtymi tramwajami, kwitnącymi na fioletowo krzewami i z niespieszącymi się donikąd przechodniami. Czy można sobie wyobrazić lepszy sposób na szybki rzut oka na portugalską stolicę niż z okna jednego z tych uroczych pojazdów? Krótki czas pobytu oraz potrzeba ducha, która nakazywała nam zapoznać się z lokalnym życiem nocnym nie pozwoliła nam na wiele więcej niż na krótką przejażdżkę krętymi i spadzistymi uliczkami - raz do góry, a raz w dół.



      Lizbona widziana z okienka w murze wieży Belem udaje nadmorski kurort z plażą. Naiwni turyści na pewno dadzą się nabrać, ale warto zostać oszukanym i uwiedzionym przez tę uroczą stolicę małego, wciśniętego między bezlitosny, wietrzny ocean i ekspansywną Hiszpanię kraiku. Uwierzyć w słodkie obietnice tradycyjnych słodyczy z dzielnicy Belem i szaleństwo ciepłych lizbońskich nocy na ulicach pełnych barów. I udać, że nie jest to wcale rzeka z łachą piasku na brzegu.




     Domek z ciasta dobrej Baby Jagi w samym centrum miasta stoi sobie najspokojniej w świecie, skryty w cieniu wszechobecnych fioletowo kwitnących krzewów. Na drugim planie inny żółty budynek (żółty, niebieski i fioletowy rządzą w Lizbonie niepodzielnie) ozdobiony tradycyjnymi biało-niebieskimi kafelkami. Cudo. Nic tylko schrupać!




   No i trudno, może i nie zobaczyliśmy zbyt wiele, tak widać być musiało, ale wystarczająco, aby zadecydować, że my tu jeszcze wrócimy. Również ze względu na życie nocne.

wtorek, 19 października 2010

Uczyć się angielskiego w Hiszpanii

Ostatnio zaświtała mi owa szalona myśl, aby urozmaicić me biurowe życie i zapisać się na kurs przygotowujący do certyfikatu CPE.
Salamanka, miasto z najstarszym uniwersytetem w Hiszpanii, acz dość jednak prowincjonalne, teoretycznie oferuje taki kurs w kilku szkołach, praktycznie, w 2, z braku rzekomego zainteresowania.
Nie ma się co dziwić, niewielu Hiszpanów zna bowiem jakikolwiek język obcy, a jeśli już zna to w stopniu dość podstawowym, choć prawie wszyscy wpisują w swoje CV co najmniej poziom średni.
Wybrałam jedną ze szkół (wybór z pomiędzy dwóch nie był zbyt trudny). Bezpodstawnie zrobiłam sobie dość duże nadzieje, aby boleśnie się rozczrować.
Na zajęcia przyszedł bardzo młody native speaker bez żadnego przygotowania pedagogicznego i bez najmniejszego pojęcia o tym, czym jest w ogóle certyfikat Proficiency. Mówił do nas przez większość czasu po hiszpańsku, ponieważ był przekonany, że nie mówimy po angielsku (na zajęciach przygotowujących do najwyższego możliwego certyfikatu z angielskiego!). Biedny chłopaczek zapewniał nas, że szkoła przysłała go na te zajęcia bez najmniejszego przygotowania ani bez wiedzy o tym, z jaką grupą będzie prowadził zajęcia.
Takie właśnie profesjonalne podejście oraz szacunek mają szkoły językowe (ta, o której piszę istnieje ponoć od 1975 roku) w Hiszpanii do nauczania języka. Aż trudno jest mi sobie wyobrazić, co się wobec tego musi dziać w szkołach prywatnych, gdzie uczniowie nie płacą z własnej kieszeni za zajęcia. W takich warunkach ignorancja językowa tego narodu wydaje się wręcz usprawiedliwiona.
Jak wygląda hiszpańskie pojmowanie nauki j. angielskiego (Spanglish!!) przedstawia dość wiernie powyższy filmik Gomaespumy.