czwartek, 30 grudnia 2010

Pożegnanie z Hiszpanią

¡Adiós Salamanca!
Tytuł postu brzmi dramatycznie, ale jeszcze wciąż zostało przynajmniej półtora miesiąca. I nie jest tak źle: na pewno tu wrócę.
Chodzi bardziej o poczucie kończenia się, o jego nieuchronne zbliżanie się i o to, że została wyznaczona data końcowa, niż o to, że to już teraz, bo przecież mogłoby to wszystko skończyć się w każdej chwili, bez zapowiedzi, tyle że ominęłoby to poczucie odliczania. Szkoda tylko, że tak niewiele zdążyłam (i zdążę) napisać na blogu do tego momentu. Na pewno jegnak moje hiszpańskie impresje nie zakończą się tak szybko, chociażby z uwagi na to, że to, co najbardziej lubię w Hiszpanii (Edu!!!) wciąż mnie inspiruje i będzie inspirować.Taki jest plan.
Z końcem pewnego etapu życia jest trochę tak, jak z otrzymaniem wiadomości o chorobie terminalnej (oczywiście jest to pewna hiperbolizacja, a w dodatku podyktowana wyłącznie moim wyobrażeniem, a nie doświadczeniem:)): człowiek uświadamia sobie, ile jeszcze rzeczy chciałby zrobić, ile miejsc odwiedzić, ile spraw odkładał na później, które już nigdy nie nadejdzie.
Zostało jeszcze tylko półtora miesiąca mojego iberyjskiego życia, a ja wciąż nie byłam w Pirenejach, ciągle popełniam błędy mówiąc po hiszpańsku, zapominam słów, nigdy nie miałam na sobie sukienki do flamenco, nie pojechałam do La Alberki, nie spędziłam nawet połowy czasu, który bym chciała w Sewilli.
Tak mi będzie brakowało tego powolnego rytmu pracy, szorstkich i głośnych, ale w głębi dobrych ludzi, łagodnych zim, przesiadywania w barach przy maleńkiej szklaneczce sikowatego piwa i zimnym tapas, nieustannej fiesty i tego, że w każdej zapadłej dziurze da się znaleźć przynajmniej jeden naprawdę stary zabytek.
Będę tęsknić za rozmowami pełnymi podtekstów z moimi kolegami z pracy, za bossanovami wygrywanymi na gitarze przez moich współlokatorów brazylijczyków, za całowaniem się w policzki na powitanie z obcymi ludźmi (choć na początku myślałam, że nigdy się do tego nie przyzwyczaję), za chodzeniem na czekoladę i churros o 8 rano po dyskotece, a nawet za tym okropnym monotonnym żółtym krajobrazem przez 7 godzin bez ustanku w drodze z Salamanki do Sewilli.
Już nie będę mieszkać 250km od Madrytu, 400 od Lizbony, a 300 od Oceanu Atlantyckiego i nie będę mówić codziennie po hiszpańsku. Znajdę się za to 300 km od Wrocławia i od Pragi oraz daleko od jakiegokolwiek morza. I jeszcze nie wiem, w jakim języku będę się komunikowała na codzień.
Autostrada Salamanka - Portugalia, zdjęcie autorstwa Buły

piątek, 22 października 2010

Dyskretny urok Badajoz

Badajoz, miasto południowej Estremadury, nie należy do czołówki hiszpańskich atrakcji. Gdy zapytałam moich kolegów z pracy, o to, z czego słynie, odpowiedzieli,  że przede wszystkim z dużej ilości Cyganów.  Jak się przekonałam, wiele jego zakamarków prezentuje się jednak niezwykle uroczo w oku aparatu...bo przecież nie tylko to, co wypucowane i odrestaurowane pod turystów jest piękne. Beauty is in the eye of the beholder.


Ulice osłonięte przed skwarem, który niebawem zacznie się nieubłaganie lać z nieba, nie pozwalają nam zapomnieć, że znajdujemy się już prawie w Andaluzji, trzy godziny jazdy autobusem od Sewilli, gdzie od początku kwietnia do końca października termometry notują 30 stopni Celsjusza.
Brzydkim, zniszczonym budynkom Badajoz biało - błękitno - niebieskie romby dodają wdzięku. Cienie tańczące na ulicy sprawiają wrażenie, jakby zmieniała się ona niczym za poruszeniem kolorowych szkiełek w kalejdoskopie.







  Biało - ruda, wesoła Plaza Alta z ogródkami pełnymi ludzi w ten ciepły niedzielny poranek stanowi zdecydowanie jasny punkt w centrum ponurej, pustawej starówki.

Widok ze wzgórza parkowego, gdzie można schronić się na chwilę przed skwarem, na kościółek (Konwent de las Adoratirces), który wygląda jak zaimportowany z Włoch. Gdyby nie te zaparkowane samochody - zupełna sielanka, obrazek z jakiejś minionej epoki.W tle widoczny jest most Puente de Palmas z 1596 r.





Nie polecam zwiedzania Badajoz jako głównej atrakcji wycieczki. Leży ono przy samej granicy z Portugalią, a więc może stanowić doskonały punkt wypadowy do Lizbony, od której oddalone jest o 226 km prostej drogi (2h30min jazdy samochodem). Warto zatrzymać się tam na chwilę, wypić kawę na Plaza Alta i zrobić kilka zdjęć ulicom, które zmieniają się nie do poznania wraz z wędrówką słońca.

czwartek, 21 października 2010

Kilka obrazków z (nie) zwiedzania Lizbony

      Majowa Lizbona w stylu retro, z żółtymi tramwajami, kwitnącymi na fioletowo krzewami i z niespieszącymi się donikąd przechodniami. Czy można sobie wyobrazić lepszy sposób na szybki rzut oka na portugalską stolicę niż z okna jednego z tych uroczych pojazdów? Krótki czas pobytu oraz potrzeba ducha, która nakazywała nam zapoznać się z lokalnym życiem nocnym nie pozwoliła nam na wiele więcej niż na krótką przejażdżkę krętymi i spadzistymi uliczkami - raz do góry, a raz w dół.



      Lizbona widziana z okienka w murze wieży Belem udaje nadmorski kurort z plażą. Naiwni turyści na pewno dadzą się nabrać, ale warto zostać oszukanym i uwiedzionym przez tę uroczą stolicę małego, wciśniętego między bezlitosny, wietrzny ocean i ekspansywną Hiszpanię kraiku. Uwierzyć w słodkie obietnice tradycyjnych słodyczy z dzielnicy Belem i szaleństwo ciepłych lizbońskich nocy na ulicach pełnych barów. I udać, że nie jest to wcale rzeka z łachą piasku na brzegu.




     Domek z ciasta dobrej Baby Jagi w samym centrum miasta stoi sobie najspokojniej w świecie, skryty w cieniu wszechobecnych fioletowo kwitnących krzewów. Na drugim planie inny żółty budynek (żółty, niebieski i fioletowy rządzą w Lizbonie niepodzielnie) ozdobiony tradycyjnymi biało-niebieskimi kafelkami. Cudo. Nic tylko schrupać!




   No i trudno, może i nie zobaczyliśmy zbyt wiele, tak widać być musiało, ale wystarczająco, aby zadecydować, że my tu jeszcze wrócimy. Również ze względu na życie nocne.

wtorek, 19 października 2010

Uczyć się angielskiego w Hiszpanii

Ostatnio zaświtała mi owa szalona myśl, aby urozmaicić me biurowe życie i zapisać się na kurs przygotowujący do certyfikatu CPE.
Salamanka, miasto z najstarszym uniwersytetem w Hiszpanii, acz dość jednak prowincjonalne, teoretycznie oferuje taki kurs w kilku szkołach, praktycznie, w 2, z braku rzekomego zainteresowania.
Nie ma się co dziwić, niewielu Hiszpanów zna bowiem jakikolwiek język obcy, a jeśli już zna to w stopniu dość podstawowym, choć prawie wszyscy wpisują w swoje CV co najmniej poziom średni.
Wybrałam jedną ze szkół (wybór z pomiędzy dwóch nie był zbyt trudny). Bezpodstawnie zrobiłam sobie dość duże nadzieje, aby boleśnie się rozczrować.
Na zajęcia przyszedł bardzo młody native speaker bez żadnego przygotowania pedagogicznego i bez najmniejszego pojęcia o tym, czym jest w ogóle certyfikat Proficiency. Mówił do nas przez większość czasu po hiszpańsku, ponieważ był przekonany, że nie mówimy po angielsku (na zajęciach przygotowujących do najwyższego możliwego certyfikatu z angielskiego!). Biedny chłopaczek zapewniał nas, że szkoła przysłała go na te zajęcia bez najmniejszego przygotowania ani bez wiedzy o tym, z jaką grupą będzie prowadził zajęcia.
Takie właśnie profesjonalne podejście oraz szacunek mają szkoły językowe (ta, o której piszę istnieje ponoć od 1975 roku) w Hiszpanii do nauczania języka. Aż trudno jest mi sobie wyobrazić, co się wobec tego musi dziać w szkołach prywatnych, gdzie uczniowie nie płacą z własnej kieszeni za zajęcia. W takich warunkach ignorancja językowa tego narodu wydaje się wręcz usprawiedliwiona.
Jak wygląda hiszpańskie pojmowanie nauki j. angielskiego (Spanglish!!) przedstawia dość wiernie powyższy filmik Gomaespumy.

środa, 29 września 2010

29 września - strajk generalny w Hiszpanii

Od kilku dobrych tygodni media, plakaty porozwieszane na ulicach oraz samochody ze szczekaczkami nawoływały jak Hiszpania długa i szeroka do strajku generalnego przeciwko reformie prawa pracy (która już się z resztą dokonała, a więc musztarda po obiedzie) oraz przeciwko panującemu tu od dwóch lat kryzysowi. Został on zapowiedziany na 29 września. W wielu hiszpańskich gazeta można było wyczytać w przeddzień, jak syndykaty oraz partie lewicujące odgrażały się, że lepiej dla pracowników będzie nie iść do pracy, bo może im się stać coś złego, a także że rodzice powinni odprowadzić w ten dzień dzieci do szkoły.
Statystyki jednak pokazały, że mniej niż 50% Hiszpanów popiera strajk generalny. Wydaje się, że uczestniczyli w nim prawie wyłącznie bezrobotni, emeryci i studenci. Niewiele pracowników odważyło się opuścić swoje miejsce zatrudnienia ze względu na to, że przy słabości lub nieistnieniu związków pracowniczych w ich większości z całą pewnością natychmiast by je utracili, jako że przy dwudziestoprocentowym bezrobociu panującym w Hiszpanii na pewno dość długa kolejka czekałaby na ich miejsce.
W mojej firmie nikt nawet nie rozmawiał na temat strajku. Po drodze do pracy nie zauważyłam żadnych jego oznak, może było nawet puściej niż w inne dni. Można to sobie to tłumaczyć tym, że Salamanka to niewielkie miasto (160 tys. mieszkańców) i tradycyjnie prawicowe. W Sewilli ponoć jednak też nie odczuło się go w żaden dotkliwy sposób, jedynie biblioteki i siłownie były pozamykane, ale autobusy kursowały już w miarę regularnie. W Madrycie ponoć wystąpiły niejakie problemy z transportem publicznym.
Kiedy weszłam do biura, zapytałam moich współpracowników co myślą o strajku. Zasadniczo niewiele mieli do powiedzenia. Zdaje się, że po prostu o nim nie myślą.
Gdy wyszłam z biura, na Plaza Mayor widziałam pikietkę (max. 100 osób) ze sztandarami oraz hasłami strajkowymi, ale to byłoby wszystko. W mieście panował pełen spokój, popołudnie jak popołudnie.
 Oto zdjęcie autorstwa mojej koleżanko, Aleydy Solis, które zamieściła na swoim profilu na Facebooku. Komentarz do niego brzmiał: "Byle jaka wymówka jest wystarczająco dobra, aby nie pracować... Tak nie doprowadzi się żadnego kraju do rozwoju gospodarki."

wtorek, 21 września 2010

Bary, gdzie nie spojrzę bary... (lub apteki)

Jedną z rzeczy, które naprawdę lubię i cenię w Hiszpanii, a której nie lubię i nie cenię w Polsce, to obecność barów, gdzie tylko dusza zapragnie w tej pierwszej, a ich praktyczna nieobecność poza centrum miasta w drugiej.
Pamiętam ze swej nowodworskiej młodości, że czasem padał deszcz, chciało się gdzieś wyjść, zapalić papieroska i pogadać o pierdołach, co, zwłaszcza z uwagi na tę pierwszą czynność, było niemożliwe we własnym domu, ale nie było dokąd... Trzeba się było kryć po strychach bloków i po kryjomu popalać. I prawie zawsze nakrył nas i skrzyczał jakiś mieszkaniec dziesiątego piętra.
Taka sytuacja jest w Hiszpanii wręcz statystycznie niemożliwa, jako że jeden bar przypada na 30  mieszkańców (warto dodać, że tuż za barami plasują się apteki) i można znaleźć co najmniej kilka z nich nawet na największym zadupiu, gdzie byki luzem biegają. Trzeba przyznać, że niektóre z nich to straszne speluny, ale jednak iberyjskiemu pojęciu speluny dość daleko do jej słowiańskiego odpowiednika, więc nawet w niej da się w miarę sympatycznie spędzić czas zajadając tortillę i popijając klarę z nieco niedomytego kufelka.
Wypada w tym momencie odpowiedzieć na pytanie: czym charakteryzuje się więc taka południowa speluna? Przede wszystkim, znajduje się ona w miejscu, które wygląda jak przedpokój, tudzież korytarz, a więc jest długa, ciemna i wąska. Połowę przestrzeni zajmuje bar ze szklanymi witrynkami, z lekka zatłuszczonymi, w których polegują, chronione tymiż witrynkami przed atakiem much, ochłapy mięs w kilku postaciach, tortilli i oliwek nie pierwszej świeżości. Przy barze siedzi kilku stałych bywalców, mocno posuniętych w latach, z lekka pachnących potem i znajdujących się na tym samym stołku barowym o 7 rano, o 13 oraz o 22. Za barem leniwie pożuwa równie leciwy barman, który sprawia wrażenie mieszkańca, lub raczej ducha tego miejsca. W jakimś miejscu wisi telewizor z piłką nożną (w Hiszpanii zawsze rozgrywany jest jakiś mecz, co ma za zadanie odciągnąć obywateli od popadania w depresję z powodu kryzysu) i nie jest trudno go zlokalizować, jako że oczy wszystkich obecnych zwrócone są właśnie w tym kierunku. Ogólnie wszystko wygląda mniej więcej tak, jak na załączonym obrazku, tyle że ciemniej i bardziej ciasno.
Wiele jednak barów, i to często na osiedlach rangi Nowego Dworu, przedstawia sobą poziom bardzo wysoki pod każdym względem, a przy okazji przyzwoity cenowo ze względu na peryferyjną lokalizację (ok. 2 euro za tapaska i zwykle jeszcze mniej za piwko). Jednym z takich przykładów jest "Zahora" na ostatnim osiedlu Sewilli, Bermejales, gdzie spróbowałam przepysznego smażonego baklażana w sosie z salmorejo oraz gdzie wielu innych ociekających tłuszczem, acz przepysznych wegetariańskich pinczosów. Innym wielkim zaskoczeniem była pizzeria na wskroś włoska, jakkolwiek o wystroju typowo amerykańskim, dopracowanym co do najmniejszego szczegółu w Villares de la Reina, wiosce przylegającej do Salamanki.

Zazdroszczę Hiszpanom tego, że umieją się bawić i wychodzić do barów całymi rodzinami, że spotykają się w nich wyfiokowane starsze panie, na oko osiemdziesięcioletnie, a starsi panowie odgrywają w nich codzienną partyjkę szachów lub pokera na zapałki. W Polsce wśród starszego pokolenia chodzenie do "knajp" jest bowiem widziane jako coś nieomal nagannego. Myślę, że ma na to między innymi wpływ zamożność społeczeństwa i stosunek zarobków od cen, może też nie najlepszy klimat i szara socjalistyczna przeszłość.

Na zakończenie, żeby nie było nam tak smutno (choć nie ma się co tu smucić, bo młodzi ludzie lubią wychodzić), to jest w tej hiszpańskiej kulturze barowej coś niefajnego: mnóstwo małych dzieci w zadymionych barach.

niedziela, 19 września 2010

Sewilla bez podkładu flamenco

Po przerwie wakacyjnej wróciłam do Sewilli, jednej z moich wielkich iberyjskich miłości (a jest ich kilka...). Pauza w relacjach z tą andaluzyjską perłą jest absolutną koniecznością z uwagi na temperatury panujące tam w lipcu i sierpniu. Najlepiej opisuje to słynne stwierdzenie Kapuścińskiego, że natychmiast po wyjściu z autobusu człowiek się czuje, jak uderzony gorącą wilgotną szmatą w twarz. Teraz, w połowie września, wciąż temperatury dochodzą (a niekiedy i przekraczają) 30 stopni, jednak można się już pokusić o popołudniowe spacery po uroczych placach centrum.

Wybraliśmy się z Edu na taką przechadzkę połączoną z obiadem na Alamedę de Hercules, najstarszy ogród publiczny Europy (z 1574 r.) usytuowany w północnej części starego miasta. Dziś ciężko się w nim doszukać jakiś specjalnych cech ogrodowych (właściwie powiewa pustką), co nie zmienia faktu, że jest to niezmiernie przyjemny, przestronny plac, otoczony niewielkimi kamieniczkami, w których portalach kryją się stylowe restauracyjki, klimatyczne kafejki lub oryginalne sklepy (moje dwa ulubione to: z literaturą szeroko rozumianą jako podróżnicza - jak głosi sam szyld oraz drugi, z artykułami ogrodowymi, który sam wygląda jak niewielki zaciszny przydomowy ogród z wylegującym się na słońcu wielkim kocurem).

Niekiedy Alameda wygląda jak uśpiona. Takie wrażenie sprawiła na mnie dwa lata temu, kiedy odwiedziłam ją po raz pierwszy, zapoznając się dopiero z mym miastem - kochanką. Zaskoczyło mnie wówczas, że plac z takim potencjałem, tak duży, będący idealnym miejscem na imprezy kulturalne stoi zupełnie pusty. Teraz jednak południowcy poszli po rozum do głowy i zorganizowali tam festiwal Alamedeando. Alameda sprawiła na mnie niniejszym bardzo pozytywne wrażenie. Była opanowana przez hipisów z psami, punków wylegujących się na słońcu na kartonach, kulturalnych snobów wsłuchujących się z zamarłym papierosem w ręku w dźwięki koncertów lokalnych grup, oraz innego rodzaju miejscowych "frików". Ogródki kafejek pełne były dziwacznie poubieranych młodych i rozleniwionych ludzi popijających piwko za 1 euro (oferta specjalna wszystkich tamtejszych barów od poniedziałku do czwartku). Mnóstwo osób na rowerach niczym w Amsterdamie (Sewilla to chyba najlepiej rozwinięte pod tym względem miasto w Hiszpanii, choć nie sprzyja temu wszechogarniające gorąco). Geje spacerujący pod rękę. Lubię szalonych ludzi i opanowane przez nich miejsca. To dobre miejsce do zamieszkania... pomyślę o tym w przyszłości.

Tymczasem jednak, przepełnieni lokalną atmosferą, postanowiliśmy wpaść na obiad do niewielkiej restauracyjki wegetariańskiej, Almanary, która znajduje się na prawej ścianie, w centralnej części placu, na parterze niewielkiej i wąskiej kamieniczki.








Zaciekawił mnie minimalizm, wręcz ascetyzm tego miejsca, zrywającego z tradycją veggie barów w stylu hipisiarsko - buddyjsko - ekologicznym, jaki króluje chociażby w Polsce. Ten, zarówno ze względu na nie najniższe ceny (najtańsze danie 7,50 euro), jak i wystrój celował w "gafapasterów", czyli w młodych i raczej snobistycznych pod względem wyznawanych gustów klientów.
 Karta zawierała spory wybór, ale nie podejrzanie zbyt szeroki. Zauważyłam, że nie było w niej oznaczenia dań wegańskich... być może po prostu takich tu nie podawano, jako że Almanara to raczej "espacio veggie" - pop, odpowiednie dla tych, którzy lubią sobie od czasu do czasu spróbować coś innego, tudzież z okazji niedzieli zarzucić coś wegetariańskiego dla odmiany. Serwuje się tu bowiem pisto (hiszpańskie leczo, krótko mówiąc) z jajkami przepiórczymi oraz warzywka w jajecznej panierce. My te oto warzywka zamówiliśmy smażone w tempurze (verduras en tempura) z sosem mojo (pochodzącym z Wysp Kanaryjskich) na pierwsze. Jak widać na załączonym zdjęciu, dostaliśmy danie ułożone w zgrabną piramidkę i naprawdę interesujące w smaku. Był tam i brokuł, i cukinia, i papryka, i dynia, i szparag, a nawet pomidor (to ta biała kulka na pierwszym planie). Sosiku trochę mało... ale dość zadowalająca wielkością bombka kaloryczna smażona na głębokim oleju. Dobra, jak wszystko, co niezdrowe.

Na drugie poprosiliśmy o ciasto marokańskie (pastela marroqui). Była to mieszanka różnych północnoafrykańskich składników, typu orzeszków piniowych, cynamonu, cukru pudru, kardamony, kuskusu oraz czegoś, co zidentyfikowałam jako tofu oraz makaron sojowy zawinięte w ciasto francuskie o przedziwnym słodko - słonym smaku. Edu stwierdził, że przypomina mu to słodycze bożonarodzeniowe, które w Hiszpanii, a zwłaszcza w Andaluzji są nieomal wyłącznie pochodzenia mauretańskiego. Choć brzmieć to zestawienie może dziwacznie, zwłaszcza dla nas, wychowanych na kapuście zasmażanej i ogórku kiszonym, jednak drugie danie też stanowiło całkiem smakowity kąsek dla naszych nieprzyzwyczajonych do tych orientalnych smaków kubków.
Ja pozwoliłam sobie jeszcze na dużą szklaneczkę gazpacho, czyli zimnej zupki warzywnej (głównie pomidorowej), a Edu na deser o dźwięcznej nazwie "Marquesa de chocolate" (markiza z czekolady).
Zapłaciliśmy 25 euro i wyszliśmy dość syci, jednak nie przejedzeni. Nie w nadmiernym zachwycie, ale jednak zadowoleni z wypróbowania nowych smaków oraz odnalezienia przestrzeni veggie w na poły mięsożernym mieście (i kraju).
Udaliśmy się potem, aby zwieńczyć doznania smakowe, niczym wisienką tort, do pobliskiej kawiarenki skrytej w cieniu bluszczu. Wywoływała ona romantyczne wrażenie, w sam raz na leniwe sewilskie popołudnie u boku ukochanego... zasiedliśmy, zamówiliśmy kawę z lodem, zapadliśmy w zadumę, z której wyrwał nas dolatujący z nieopodal... zapach moczu. No cóż, nie wszystko jest takim, jakim się wydaje, a Alameda, raczej niż ogrodem miejskim w cieniu romańskich kolumn zwieńczonych pomnikami Herkulesa i Juliusza Cezara jest dziś jednak królestwem punków i innego typu szeroko pojętej alternatywy. Polecam ją jednak wszystkim tym, którzy nie czują się obrzydzeni na widok gum przyklejonych do kawiarnianych stolików ani nie czują strachu przed radośnie biegającymi wszędzie psami różnych rozmiarów, a przede wszystkim tym, którzy chcieliby poznać Sewillę od innej strony niż ta, którą wciska się na siłę zachodnim turystom do podkładu tandetnego flamenco.